top of page

  "Jestem"

 

  wywiad Renaty Ardent-Dziurdzikowskiej w styczniowym 2015 wydaniu     Zwierciadła z Kamą 

 

      - Kim jesteśmy? Do czego się budzimy?

     - Na co dzień żyjemy w tożsamości, która jest poczuciem „ja”, pewną koncepcją siebie. To jestem ja: tak myślę, tak czuję, mam takie ciało. Ale jest coś, co jest świadome, obecne bez względu, na czym skupiamy uwagę. Gdy budzimy się, otwieramy oczy. W przebudzeniu duchowym, które może wydarzyć się na chwilę, na jeden dzień albo na całe życie, jest tak samo. To otwarcie oczu; a więc nie jestem tylko tym ciałem, uczuciem, myślą.

Przypuśćmy, że jestem osobą, która łatwo się niecierpliwi. Mogę zmienić się, i stać kimś bardziej cierpliwym. To także zmiana. Jednak mówimy tutaj o zmianie radykalnej, która obejmuje wszystko, z czym się utożsamiam: z tym, jak wyglądam, gdzie mieszkam, jaka jest moja historia, co się wydarzyło, jakie mam doświadczenia, zainteresowania, zawód, płeć. Inny opis przebudzenia to – jak mawiał współczesny, nieżyjący już nauczyciel Nisargadatta - absolutna kooperacja z tym, co nieuniknione.

     - Koniec kłótni z rzeczywistością…

     - Pierwszy opis zwraca uwagę na to, kim jestem. Drugi na relację z tym, co jest. Możemy mieć relację z tym, co jest, która mówi „nie”. Na przykład zdanie „dzisiaj jest brzydka pogoda” mówi o naszej relacji z pogodą. Ale możemy zmienić naszą relację i powiedzieć: „pogoda jest, jaka jest”.

     - Kiedy TO się wydarza?

     - W tej chwili w świecie jak grzyby po deszczu pojawiają się ludzie, którzy albo poszukują przebudzenia albo niczego nie szukali, ale wydarza się coś, co ich zmienia, otwiera. Należę do tej drugiej grupy. Miałam dwadzieścia kilka lat, kiedy rodziłam drugą córkę. Mój umysł zatrzymał się. Byłam całkowicie zanurzona w tym doświadczeniu, w falach skurczu i rozkurczu, ogromnego wysiłku i ogromnego odpoczynku. Nie wiedziałam nic o starych czy nowych sposobach rodzenia, ale moje ciało wiedziało wszystko. Należało jedynie popłynąć na tej fali. Kiedy nadchodził skurcz, ciało samo znajdowało najlepszą pozycję. Kiedy skurcz przemijał, siadałam na małym stołeczku, opierałam głowę o ramię mojego męża i natychmiast zasypiałam, nawet jeśli były to przerwy czterdziestosekundowe. Śniła mi się szarlotka z wykrojonym z ciasta motylem na wierzchu.

     - Szarlotka? Ciepło, słodycz, karmienie.

     - Tak, żadnych odlotów, blisko ziemi, życia, bycia kobietą, stawania się matką. Bardzo ożywcze. Córka urodziła się w czasie kolejnego skurczu, nakarmiłam ją, podałam mężowi, wzięłam prysznic, porozmawialiśmy z pediatrą i pojechaliśmy do domu. Sama prostota. Nie zastanawiałam się nad tym, ale czułam, że wydarzyło się coś ważnego. To był mój drugi poród w półtora roku po pierwszym i był całkowicie innym doświadczeniem. Gdy rodziłam pierwszą córkę, byłam zaskoczona tym, co się dzieje. Zaczęło porządnie boleć, a ja pomyślałam: ok, mogę współpracować, ale teraz poproszę dziesięć minut wolnego, napiję się herbaty, chwilę odpocznę i mogę wrócić do rodzenia. Ale tak się nie stało. Skurcze trwały mimo moich myśli, chęci, oczekiwań. Coś we mnie było kompletnie zaskoczone, że nic nie dzieje się na moich warunkach. Ten wgląd to była chwila, ułamek sekundy, a jednak podczas drugiego porodu coś we mnie głęboko wiedziało, że nie mogę tu niczego postanowić. Więc na nieświadomym poziomie po prostu poddałam się temu, co jest. Wydaje się, że naszym najgłębszym instynktem jest instynkt samozachowawczy.

      Co to jest instynkt? To bardzo głęboki ruch, który jest wpisany m.in.w bycie człowiekiem. Jesteśmy zaprogramowani na to, żeby przeżyć. Ale mamy też głębszy instynkt w sobie – poddania się temu, co jest. Gdy w nocy płacze dziecko, ostatnią rzeczą, którą chce się zrobić, jest wstać i zająć się nim. Instynkt samozachowawczy powiedziałby: „zostaję w łóżku, chcę się wyspać”. Instynkt poddania się jest głębszy, mocniejszy. Jest coś większe niż „ja”.

     - W życiu doświadczamy poddania się, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy.

     - Gdyby zapytać ojca czy matkę, powiedzieliby: „to naturalne, że wstaję do dziecka mimo zmęczenia, po prostu nie mógłbym postąpić inaczej.” Ja nie szukałam poddania czy tego COŚ. W doświadczeniu porodowym niejako zostałam odszukana. Tylko nie od razu zdałam sobie sprawę z wagi tego co się wydarzyło. I … zaczęłam poszukiwać.

     - W sobie? W świecie?

     - Skończyłam filologię angielską. Wyszłam za mąż za Anglika, profesora literatury, wyjechaliśmy do Cambridge, urodziłam córki, pracowałam jako superwizorka literatury polskiej i języka polskiego na uniwersytecie w Cambridge. To była praca z umysłem: purystycznym, wyśmienitym. Czułam podskórnie, że to za mało, że jest coś poza umysłem. Wiele lat medytowałam w grupach buddyjskiego nauczyciela Sogyal’a Riponcze, autora „Tybetańskiej Księgi Życia i Umierania”. To piękna praktyka, jednak obca mi kulturowo. Chciałam mieć coś, co odpowiadałoby mi jako współczesnej kobiecie, która nie żyje w aszramie, tylko na Zachodzie, ma normalnych sąsiadów, dzieci, związki. Chciałam, aby moje zwykłe życie było wyrazem duchowości. Duchowość musi być praktyczna, musi się sprawdzać. Jeśli się nie sprawdza, jest iluzją. Zajęłam się psychoterapią. Szkoliłam się w psychoanalizie. Rozwijałam się intelektualnie. Ale znów mi coś nie pasowało.

     - Czego brakowało?

     - Ciała. Zaczęłam tańczyć, malować, zajęłam się masażem psychodynamicznym. Pracowałam z ruchem, z tańcem. Ciągle szukałam. Czułam pragnienie zjednoczenia tych wszystkich doświadczeń. I wtedy osiem lat temu trafiłam w Londynie na jednodniowe zajęcia z kobietą, która ma na imię Fanny. Niewiele się działo, trochę ruszaliśmy się w rytm muzyki, potem siedzieliśmy w kręgu. Zostało wypowiedzianych bardzo niewiele słów. W pewnej chwili Fanny tak głęboko dotknęła mnie swoją obecnością, iż natychmiast wiedziałam, że to jest to. Znalazłam. Byłam w domu. Dokonało się TO „spotkanie”, przestrzeni w formie – ciała, serca i umysłu. Nic nie zostało pozostawione.

      Budzę się do tego, że jestem obecnością, która może postrzegać przez umysł, serce i ciało. Nie tylko może postrzegać, ale także może mieć relacje z ludźmi, ze zwierzętami, z pracą, z naturą, ze wszystkim. Od około czterdziestu lat na planecie zagarnia nas nowa fala duchowości. Starzy mistrzowie mówili o wolności od ograniczenia. My mówimy o wolności w ograniczeniu. O poddaniu. Angielskie słowo na przebudzenie się to wake up. Up, czyli do góry. Obudzić się, żeby wiedzieć, kim jestem. Ale potem jest odwrotny ruch w dół – poddania się tego co nieograniczone temu ograniczonemu, ludzkiemu. To co Wschód proponował przez ostatnie tysiące lat to transcendencja, wychodzenie z cyklu życia i śmierci: „nie chcę mieć z tym nic wspólnego”. To powodowało rozszczepienie między duchem a materią, co nie znaczy, że było złe. Jednak to nie koniec ewolucji świadomości. Jesteśmy na początku wielkiej nowej fali ewolucyjnej, która mówi: „nigdzie nie idę, zostaję tu”.

     - Jestem tutaj, bo wszystko już tu jest.

     - To jest odzwierciedlenie początków rozpadu patriarchatu. Dalajlama powiedział, że świat zbawią Zachodnie kobiety. Nie tyle chodzi o kobiety, ile o kobiece. Kobiece bez rezygnowania z męskiego. Kobiece w nas mówi: „zostaję w tym ciele, w tym doświadczeniu. Nie muszę nigdzie iść, bo już tutaj jestem wolna.” To jest ruch poddania się nie tylko absolutowi, istnieniu, ale również poddania się temu, co jest nietrwałe. Na Wschodzie mówi się, że wszystko co nietrwałe jest nierzeczywiste. Rozumiem, że nierzeczywiste w sensie zmienne.

      Kiedy powstaje problem? Kiedy szukamy niezmienności w tym, co zmienne. To tak, jakbyśmy weszli do hotelu na weekend i zaczęli przemalowywać ściany. Hotel jest tymczasowym miejscem, i jeśli uznalibyśmy go za nasz dom, nastąpiłyby zniekształcenia, zaczęlibyśmy podejmować kroki, które nie odpowiadają rzeczywistości. W hotelu nie malujemy ścian, nie meblujemy pomieszczeń. Co innego w domu. Domem jest istnienie, które nie ma początku ani końca. Wszystko inne – nasza rozmowa, ciało, zdarzenia, dzień i noc, wdech i wydech – zaczyna się i kończy.

Kiedy zaśniemy, żyjemy koncepcją, że jest tylko materia i ruch. Wtedy właśnie szukamy domu w tym, co przemijające. Chcemy zatrzymać to, czego zatrzymać się nie da. Jesteśmy w konflikcie z rzeczywistością. Ponosimy wówczas konsekwencje na każdym poziomie życia, także w skali globalnej.

      Od poziomu naszej świadomości zależy, jak się kształtuje społeczeństwo, kultura, historia; wszystko może być wyrazem tej pierwszej błędnej koncepcji.

Przebudzenie to wgląd: już jestem w domu. Gdy zaczynamy coraz bardziej „zamieszkiwać w tym”, co stałe, niezmienne, tworzymy inne relacje z tym, co zmienne. Ruch poddania się temu, co przemija może wydarzyć się tylko wtedy, gdy budzimy się do świadomości, że jesteśmy czymś, co jest zawsze obecne i co postrzega. Przebudzenie ma ogromne konsekwencje. Iluminuje wszystkie sfery życia, nasze związki, wybory, decyzje.

     - W jaki sposób?

     - Nasze działania nie mają już inwestycji.

     - Inwestycji?

     - Nie będę kochać, żeby… Żeby zbawić ludzkość. Żeby być lubianą. Że coś mi to da. Kiedy się budzę, inwestycja tej koncepcji „ja”, tego, o czym myślę, że jestem, pryska jak bańka mydlana. Dla większości z nas to jest zmienne – jest moment zaśnięcia, i moment przebudzenia świadomości jestem. Dla mnie chwile przebudzenia są najbardziej dostępne wtedy, kiedy uczę. Ważne, co jest w tej chwili, co jest tutaj. Czy w tym momencie wiem, kim jestem? Czy jestem zagubiona w materii? Ktoś to świetnie powiedział: „Coraz częściej pamiętam, kim jestem.” Prowadzę Grupy Przebudzenia. Pytam moich studentów: „Czy w tej chwili zdajesz sobie sprawę, że jesteś?” Odpowiadają: „tak, oczywiście.” Więc „jestem” jest tak oczywiste!

      - Z moich doświadczeń wynika, że najgłębszym ludzkim pragnieniem jest spotkanie z innymi w przestrzeni serca.

     - Pragniemy być głęboko poznani i głęboko poznawać innych. Gdy się zakochujemy, chcemy być z bliską osobą, jesteśmy jej ciekawi, jesteśmy otwarci. Budząc się, automatycznie zyskujemy tę perspektywę, tę miłosną relację. Zaczynamy spotykać się ze sobą i z innymi bez słów, w pełni, jakbyśmy się zawsze znali, ale też poznawali na nowo.

     - W jaki sposób przebudzenie iluminuje choćby chorobę?

     - Ktoś, kto się jeszcze nie obudził do swojej prawdziwej natury być może nie wie że jest czymś więcej niż chorobą. Że jest również obecnością, która wszystko postrzega, także chorobę. Przypuśćmy, że mam bardzo chore nerki. Jest perspektywa umysłu i perspektywa istnienia. Umysł mówi: „Boże, jestem przerażona, coś złego mi się dzieje, muszę coś zrobić, żeby przeżyć, żyję w cierpieniu”. Narzędziem obecności jest uwaga. Choroba sprawia, że nasza uwaga radykalnie się zawęża. Na poziomie emocjonalnym to zawężenie nazywamy strachem, na poziomie ciała napięciem. To właśnie jest cierpienie. Co dzieje się, gdy budzę się do tego, kim jestem? Odkrywam, że jestem istnieniem i to jest najlepsze możliwe wsparcie; stąd zaczynam mieć inną relację z moją chorobą. Choroba nadal jest, może być nawet strach. Jednak czuję przestrzeń wokół choroby, z której mogę zająć się sobą z miłością i spokojem. Czy mój strach wtedy rośnie czy maleje? Co jest lepsze dla moich nerek; relacja ze strachu, z napięcia, czy z otwartości i spokoju? Z którego z tych miejsc mam szansę podjąć lepsze decyzje? To jest to, czego doświadczyłam przy rodzeniu drugiej córki. Przechodziłam przez ogromny ból, ale nie cierpiałam.

     - Odeszłaś od męża. Przyjechałaś po dwudziestu kilku latach do Polski. Co zmienia się w bliskich relacjach, kiedy się budzimy?

     - To jest nieprzewidywalne. Na pewno coś się zmieni. Gdy jedna osoba w związku budzi się do głębi siebie, naturalne jest, że z tej perspektywy chce się spotykać z bliską osobą. To co było dotąd, przestaje spełniać. Przypuśćmy, że w relacji to kobieta się budzi. Do tej pory zawsze ustępowała mężowi. Robiła, co jej kazał. Ale teraz zaczyna czuć, jak bardzo jej życie jest cenne, wartościowe. Już nie akceptuje położenia, w jakim się znajduje. A jednocześnie jest w tym przestrzeń, obecność, miłość. Zaczyna mówić: „nie.” Na zajęciach z asertywności uczymy się tego od zewnątrz, ale ten ruch naturalnie jest w nas; głęboko w sobie wiemy, kiedy powiedzieć „tak”, a kiedy „nie”, i jak to powiedzieć. Kiedy kobieta zaczyna mówić „nie”, będzie to miało wpływ na jej partnera.

      Są trzy możliwości. Partner zaczyna widzieć wartość w tej przemianie. I zaczyna się cudowny proces: budzą siebie nawzajem. Związek staje się dynamiczny, kreatywny, fascynujący, nawet jeśli bywa trudno. Druga możliwość: partner nie jest zainteresowany zmianą. Kobieta albo pozostanie w takim związku i będzie spotykać się z tym, co jest albo odejdzie. Trzecią opcją jest rozstanie. Wszystkie trzy są dobre. Każda będzie wynikiem impulsu, pochodzącego z samego istnienia. Impuls, intuicja i intencja są jednym. Ten ruch już jest, wydobywa się z głębi nas.

     - Co dzieje się w innych relacjach?

     - Na przykład ktoś robi coś, co mnie irytuje. Być może zaczynam działać, aby ta osoba zmieniła się po to, bym mogła poczuć się lepiej. Być może usuwam się albo krzyczę. Albo przykrywam uśmiechem irytację. Używam tej osoby, żeby zmienić swoje samopoczucie na lepsze. Kiedy przytomnieję po prostu postrzegam, że irytacja jest;  pozwalam irytacji być sobą, mogę się nawet nią zaciekawić. Mogę coś powiedzieć tej osobie albo nie. Mogę powiedzieć: „Kiedy mówisz do mnie w ten sposób, czuję irytację.” Nie opuszczam ani siebie, ani relacji, nie próbuję nikogo zmieniać, naprawiać ani oceniać. Mówię jedynie małą prostą prawdę.  Staję się odpowiedzialna w dobrym tego słowa znaczeniu.

      Istnienie jest nieograniczone i wszystko się w nim zawiera. Jakby to było pozwolić bólowi być bólem, smutkowi smutkiem. Pozwolić tobie być tobą, mnie być mną. To nie jest kwestia udoskonalania, tylko dania przestrzeni temu co jest, żeby było sobą. Smutek powraca dlatego, że go ciągle odpychamy. A tymczasem on może jak fala dopłynąć  do brzegu i zakończyć swój żywot. To jest bardzo pokojowe podejście, bardzo skromne. Zaczyna się prawdziwy pokój wewnątrz i na zewnątrz.

      Kiedy jesteśmy po prostu chodzącą przestrzenią ego uspokaja się i poddaje. Zaczyna się zwyczajna, codzienna magia życia, piękno, dobro, satysfakcja, poczucie powracania, przybywania do brzegu wciąż na nowo, świeżość każdej chwili. Czy może być coś piękniejszego?

bottom of page